Zaczęło się w Sopocie. Miałem kilkanaście lat, stałem w przedsionku kościoła św. Jerzego, zaglądałem do środka i myślałem: „Albo to są jakieś jaja, jakiś śmiesznie przebrany śmieszny pan, który macha rękami i podnosi andruta do góry, albo też coś w tym jest”. Moja laicka głowa mówiła, że wszystko to jest jakaś „piękna idea”: Budda, Chrystus, Allah...
Z drugiej strony, jako ośmiolatek głęboko przeżyłem Pierwszą Komunię. Trafiłem na księdza-staruszka, który mnie do niej pięknie przygotował. Potem było beznadziejne bierzmowanie, żadnych anielskich chórów. Wkurzały mnie też wszystkie formy duszpasterstwa dla młodzieży: „klaszczmy w łapki, dobrze że jesteś, Jezus cię kocha”. Jak w sekcie. Wydawało mi się to koszmarnie banalne.
Jednocześnie dojrzewało we mnie przekonanie, że On jest, zwłaszcza w sakramencie ołtarza. A jeżeli tak, to ja nie mogę wobec tego przejść obojętnie. Wpadł mi kiedyś w ręce stary mszalik babci. Wyczytałem z niego, co to jest Ofiara, symbole szat liturgicznych, co oznacza Msza Święta. W tym przedsoborowym mszaliku ktoś mnie wreszcie poważnie potraktował.
Nie, to nie wyznania młodego lefebvrysty. To historia życia ks. dr Jana Kaczkowskiego z Sopotu.