Suma w niewielkiej wiejskiej parafii. Rozpczyna się Msza, gra akustyczna gitara, męski i żeński głos śpiewają w harmonizowanym duecie jakąś rzewno-sentymentalną religijną piosenkę, jedną z takich, przy których człowiek myśli: jeszcze trochę tych słodkości i mnie zemdli. Ale nic to, nawet ładnie, jeszcze nic się nie dzieje. Wychodzi ksiądz z asystą, dalej wydaje się, że wszystko gra. Ksiądz robi Znak Krzyża (choć nie jesteśmy z żoną już teraz pewni, czy rzeczywiście go zrobił), mówi: "Miłość Boga Ojca itd.", ciągle nic nie zapowiada katastrofy. Ale po "I z duchem twoim", nagle ksiądz wychodzi z prezbiterium, wyciąga z ambonki mikrofon bezprzewodowy i zaczyna gadać.całość można przeczytać tutaj
Mówi, że tak się złożyło, iż w dekanacie są dzisiaj trzy duże uroczystości. Dowiadujemy się dalej z tego gadania, że właśnie tą Mszą rozpoczyna się plener malarski imienia pewnego księdza-artysty, który był niegdyś proboszczem tej parafii. To jest jedna z tych "uroczystości", o innych już potem bezpośrednio nic nie ma, choć wydaje się, tak spomiędzy wierszy, że drugą były gminne dożynki. Wspomniany plener, którego jednym z głównych organizatorem jest aktualny proboszcz (tzn. ten facet z mikrofonem) gromadzi specjalnie zaproszonych artystów, których nazwiska - jak zapowiada mówca - zostaną za chwilę przed głównego organizatora odczytane (bo, jak mówi ks. proboszcz: "mamy czas"). Ale zanim dochodzi do odczytania listy zaproszonych gości, zostajemy uczęstowani wywodem proboszcza na temat siebie samego jako organizatora tak świetnej imprezy ("a ja nigdy w rękach pędzla nie miałem, wiecie?"), przeplatanym głupawymi anegdotkami i wycieczkami w stronę publiczności ("a ty, Jasiu, pamiętasz jak to czy tamto, nie?", albo: "w pani wójt [obecnej "na sali" - TD] to ja się kocham, ale ona mi ciągle mówi, że ma już męża"); po drodze zostają jeszcze wyciągnięci z ławek: sołtys (chyba) i wspomniana pani wójt (na pewno), z których każde zostaje przez księdza zmuszone do wygłoszenia okolicznościowego speechu, przerywanego zresztą ciągle przez celebransa różnymi równie okolicznościowymi wtrętami. Aaaaa, byłbym zapomniał, większość osób, o których do tej pory była mowa (artyści, organizatorzy, władze gminy itd.) otrzymali swoją porcję oklasków, nie wiem czy dobrze pamiętam, ale chyba nawet parafianie zostali oklaskani przez artystów i sami się musieli oklaskać, już nie pamiętam za co, ale niewykluczone, że za to, iż przyszli na tę Mszę. Na koniec proboszcz wyciągnął na środek głównego organizatora (szczerze mu współczułem, miałem wrażenie, że nie jest zbyt szczęśliwy), który odczytał co miał odczytać, po raz kolejny wyrażając podziękowania dla tych, którym już dziękowano i klaskano, oraz odczytując listę zaproszonych artystów. W tym czasie celebrans najpierw biegał po kościele i ściskał ręce każdej z wyczytywanych osób, a potem, jak stał, w ornacie, usiadł sobie na stopniu, oparł się plecami o balaski i stamtąd dzielnie komentował głosno co drugie słowo. Nie miałem zegarka, nie wiem więc ile czasu trwała cała ta szopka, ale na pewno co najmniej pół godziny, a myślę, że dłużej....
Pan Tomasz konkluduje:
To nie nocny koszmar liturgisty. Mogłem gdzieś pomylić chronologię jakiegoś szczegółu, ale tak właśnie wyglądała moja Msza niedzielna w tym tygodniu. No właśnie, nie mam pewności czy to rzeczywiście była Msza, nie wiem gdzie dokładnie byłem. I nie wiem, co mam z tym zrobić. Pierwsza reakcja, która mi przyszła do głowy jeszcze w trakcie tego cyrku na początku to było wstać i powiedzieć głośno: "Księże, niech ksiądz skończy te wygłupy i wraca do Mszy". Druga, mniej więcej przed liturgią słowa, to wstać, wyjść i jechać na Mszę gdzie indziej, najlepiej trydencką. Trzecia, to iść po Mszy do proboszcza i wygarnąć mu co Kościół i ja myślimy na temat takich praktyk. Żadnej nie zrealizowałem, raz, że nigdy nie miałem śmiałości od takich posunięć i za łatwo się denerwuję, a dwa, że były ze mną dzieci brata mojej żony, które należą do tej parafii i których nie chciałem w to wciągać. Ale coś przecież zrobić muszę, nie mogę tak tego zostawić. Ale co - nie mam pomysłu? Może ktoś coś poradzi?
Redakcja zaprawiona w bojach i już niejako zobojętniała na wygłupy sposoborowiałego i zbugninizowanego duchowieństwa ograniczy się do podania kilku wskazówek:
po trzecie: pójscie po Mszy świętej do proboszcza absolutnie nic nie da. Powołując się na wierność rubrykom i papieskie apele o celebrację zgodną z Mszałem Rzymskim dla Diecezji Polskich zostaniemy bankowo potraktowani jak schizmatycy kosmici, opiętroleni z góry na dół, a w najłagodniejszej wersji parochus pochyli się nad nami z troską i zmęczeniem w oczach oraz zostanie nam zadane pytanie: "ale o co tak właściwie panu chodzi?" Ewentualnie dowiemy się, że "jako goście" mamy się "dostosować do zwyczajów, które tutaj panują".
po wtóre: wstać, wyjść, udać się gdzie indziej - to chyba najlepsze rozwiązanie, jeśli nie mamy już ochoty na metafizyczną czy słowną szarpaninę. Strząsnąć proch z sandałów i spier...ając się z rodziną o kierunek podróży udać się w inne miejsce. Tym bardziej, że liczba miejsc z regularnie sprawowaną Mszą świętą "po staremu" ustawicznie wzrasta, a liczba członków zakonu Ojców Kabotynów dzięki prawom biologii maleje.
po pierwsze: spontaniczne przywracanie właściwego ordo liturgicznego poprzez tzw. obywatelskie przejęcie inicjatywy również ma szansę powodzenia. Szczególnie we wiejskich parafiach. Można wstać i zaintonować "Chwała na wysokości Bogu", "Kyrie eleison" albo Credo, albo jakąś pieśń. Jeśli ma się donośny głos, jest spora szansa, że lud wierny i organista się dołączą. Pamiętam, jak kiedyś u mnie w parafii parochus zaintonował pod koniec Mszy świętej jakąś ogniskową pieśniczkę, której chyba nikt nie znał, we trzech (z kolegami stojącymi obok) zmieniliśmy repertuar na "Salve Regina", organista zgłupiał, ale po kilku sekundach zaczął nam podgrywać, a my wokół siebie słyszeliśmy chór wiekowych parafianek, które przypomniały sobie "zakazane piosenki" i sukcesywnie dołączały się do zgrai.