Sprawa z pozoru niby błaha. Być może takie incydenty miały już
wielokrotnie miejsce, pozostając niezauważone i nie budząc kontrowersyj.
W końcu jednak przypadek łamania prawa kościelnego w ramach i w imię
excesowego ekumenizmu został dostrzeżony i nagłośniony. W przebiegu
afery, która jeszcze nie doszła do końca, widać niczym w soczewce
problematykę posoborowia nie tylko w jednej diecezji i nie tylko w
Polsce.
Wierni katoliccy, którzy nieco znają prawo kościelne i przepisy
liturgiczne, a którym droga jest wiara katolicka jako taka, także
w jej odróżnianiu się od innych religij i wyznań, zwrócili uwagę
na coś, co jest firmowane przez władze kościelne, mimo że jest według
ogólnych norm prawnych nielegalne, a w pojęciu normalnego katolika
przynajmniej problematyczne. Mając z tym kłopot i szukając zrozumienia,
zwracają się do odnośnej kurii z prośbą o wyjaśnienie, także
wyrażając swoją opinię. Ich pytania i wypowiedzi są blokowane,
nie dostają rzeczowej odpowiedzi, odpowiedzi są wymijające, w najlepszym
przypadku wskazuje się na jakiś rzekomo istniejący list Kongregacji
Nauki Wiary czy rzekomy od dziesięcioleci istniejący przywilej. Sprawa
pod względem prawnym jest oczywista i nie wymaga dalszych omówień,
jako że najnowsze przepisy prawnokościelne są jednoznaczne i nie
powinny pozostawiać żadnych wątpliwości. Warto natomiast zwrócić
uwagę na zachowanie zwolenników i obrońców danego łamania prawa.
Nie licząc wykrętnych, pogmatwanych i sprzecznych w sobie usprawiedliwień
pseudoteologicznych i pseudoprawnych, mamy do czynienia z następującymi
pseudoargumentami:
1. Kuria czy biskup postanowił czy zezwolił, dlatego nie wolno mieć
zastrzeżeń, lecz trzeba uznać za właściwe i dobre, tudzież przynajmniej
cicho siedzieć. W przeciwnych razie jest się "tradsem" czy
wręcz "lefebvrystą".
2. Co więcej: Jeśli dla kogoś kurialne czy biskupie postanowienie
złamania prawa kościelnego nie jest najwyższą, niekwestionowalną
normą, temu brakuje wiary, a nawet może być wręcz niewierzącym.
3. Jeszcze więcej: Nie wystarczy wierzyć jedynie w niekwestionowalną
słuszność i dobroczynność kurialnego czy biskupiego złamania prawa,
lecz już samo powątpiewanie co do istnienia rzekomego przywileju i
domaganie się odnośnego dowodu jest oznaką "niewierzenia"
księdzu, czyli grzechem nieporównywalnie większym niż wspaniałomyślna
"gościnność ambony" (zakładając wątpliwie, iż owa w
ogóle może być grzeszna).
4. Rzeczona "gościnność ambony" nie może być czymś
złym, wszak nasz naród słynie z gościnności. Nie mogą nam jej
przeto zabronić jakieś ciasnogłowe rzymskie przepisy.
5. Zamiast zajmować się po faryzejsku drobiazgowymi szczegółami
przebiegu liturgii ekumenicznej, weźmy się za ważne problemy etyczne,
społeczne itp.
Powyższe pseudoargumenty nie tylko polegają na dogłębnym zakłamaniu
i przewrotnych zabiegach: wyzywanie zgłaszających zastrzeżenia (całą
gamą epitetów do tradsów aż do niewierzących i faryzeuszy), odwoływanie
się do polskiego poczucia gościnności, łechtanie postępowością,
soborowością, wspaniałomyślnością, odwracanie uwagi na inne tematy.
Dotykają one - także dosłownie - problemu zasadniczego w obecnej
sytuacji w Kościele, mianowicie wiary oraz wzajemnego stosunku między
wiarą a Kościołem. Szermierze i apologeci wybryku ekumenicznego użyli
w tej sprawie jako pierwsi broni, która miałaby powalić czy przynajmniej
sparaliżować przeciwników. Częściowo być może się udało. Przykład
pracownika naukowego KUL-u świadczy, że przynajmniej pośrednie postraszenie
ewentualnymi kłopotami w pracy może poskutkować przynamniej wycofaniem
się z publicznej debaty, a to już znaczny sukces. No cóż, dość
specyficzna metoda uczenia "wiary". Problem polega jednak
na tym, że miesza się tu - a może nawet utożsamia - wierzenie w
gołosłowne zapewnienia kurii (odnośnie istnienia łamiącego prawo
przywileju) z wiarą katolicką w ogóle i przynajmniej pośrednio z
byciem katolikiem. Nad perfidią tego koronnego pseudoargumentu nie
warto się zatrzymywać, bo każdego zdrowomyślącego napełnia on
już z daleka obrzydzeniem, a normalnego katolika dodatkowo wstydem,
że coś takiego mogło wyjść od bądź co bądź kościelnej instytucji.
Ci, którzy jednak są zaszczuci bo porażeni niczym Zeusowymi gromami
z kurialnego Olimpu, mają prawo do upewnienia i przypomnienia fundamentalnej
i nienaruszalnej zasady wiary katolickiej i tym samym istnienia Kościoła,
mianowicie że racją bytu i działalności Kościoła jest wierne,
nieskażone i niezmienne zachowywanie i przekazywanie Objawienia, czyli
prawdy Chrystusowej.
Brzmi to wpierw abstrakcyjnie, być może wręcz nie na temat. Z tą
podstawową zasadą zgodzą się - miejmy nadzieję - także szermierze
i apologeci wybryków ekumenicznych czy przynajmniej urzędnicy kurialni,
którzy wszak przy objęciu urzędu przyznają się do wyznawania wiary
katolickiej, czyli tej podawanej do wierzenia przez Urząd Nauczycielski
pod przewodnictwem następców św. Piotra. Bardziej konkretnie i życiowo
brzmi już równie zasadnicza prawda, że owo zachowywanie i przekazywanie
Objawienia ma do czynienia z wiarygodnością Kościoła w ogólności,
wpierw oczywiście rozumianego jako całość począwszy od Apostołów
aż po teraźniejszość, lecz także bardzo konkretnie i codziennie
jako wiarygodność danego księdza, czy to zwykłego wikarego, czy
też wysokiego dostojnika kurialnego, nawet watykańskiego. Nie przypadkowo
w nerwowych reakcjach kurialnych w danej sprawie apelowano wręcz odruchowo
do - życzeniowo niekwestionowalnej - wiarygodności Przewielebnego
Księdza Rzecznika Prasowego czy innej Przewielebnej Znakomitości.
Niestety można tutaj się zastanawiać, czy powinien to być powód
bardziej do zdziwienia czy bardziej do żałości w zamyśleniu, czy
dana osoba z kurii faktycznie chodzi po naszej zwykłej ziemi, mając
do czynienia z rzeczywistymi istotami ludzkimi myślącymi i zbierającymi
doświadczenia. A jeśli nawet dana osoba pozbawiona była kontaktu
na co dzień z samodzielnie myślącymi istotami, to powinna przynajmniej
z własnego zdrowego rozsądku, jeśli nie ze studium teologii wiedzieć
(no cóż, różnie te studia wyglądają...), że czym innym jest wiara
w Objawienie i wiarygodność Kościoła jako całości, a czym innym
wiara w istnienie jakiegoś listu z Watykanu i odnośne zapewnienia
Przewielebnej Osobistości. Tym niemniej te dwie wiary, czy raczej przedmioty
wierzenia, mają coś ze sobą do czynienia, aczkolwiek nie tak, jak
by sobie wybrykańcy ekumeniczni w tym przypadku życzyli. Mówiąc
krótko: Nie tylko wiarygodność Przewielebnej Kurialności kończy
się najpóźniej na sprawie istnienia osławionego kawałka papieru.
Zupełnie bez najmniejszego sprzeniewierzenia się wierze katolickiej
można, a nawet w tym wypadku, trzeba się domagać dowodu rzeczowego.
Wiarygodność Kościoła jako całości stoi i upada wraz z wiernym
zachowywaniem i przekazywaniem Objawienia (rozumieli to chociażby nawet
protestanci, z M. Lutherem na czele, zarzucając "papistom",
czyli Kościołowi katolickiemu, zdradę Ewangelii). Tym bardziej wiarygodność
poszczególnego przedstawiciela Kościoła, także Przewielebnej Kurialności,
zależy od wierności Kościołowi w znaczeniu Urzędu Nauczycielskiego
w jego ciągłej tożsamości.
Nikt nie zamierza pochopnie zarzucać komukolwiek, zwłaszcza Przewielebnym
Kurialnościom, braku wierności wobec Objawienia podawanego do wierzenia
przez Urząd Nauczycielski. W interesie zarówno osobistym jak też
zbiorowym kościelnym jest unikanie choćby nawet pozorów sprzeniewierzania
się nauczaniu Kościoła, którego to nauczania wyrazem i zastosowaniem
są przecież przepisy liturgiczno-prawne (powinien to wiedzieć nawet
mierny adept teologii). Skąd się więc bierze - niestety aż nazbyt
i coraz bardziej rozpowszechniona - swawola zwłaszcza w dziedzinie
liturgii, do której należy zaliczyć takie wybryki ekumeniczne jak
"gościnność ambony", ?
Z pewnością nie brakuje takich osób, które zupełnie świadomie
i z namysłem chcą w ten sposób, przynajmniej pośrednio i małymi
krokami czy metodą plasterkową, zakontestować i zwalczać prawdy
wiary katolickiej, jak chociażby jedyność Kościoła Chrystusowego
we wspólnocie wiernych pod przewodnictwem Następcy św. Piotra. Zapominają
przy tym czy nie chcą pamiętać, że do tej prawdy przyznał się
zarówno Sobór Watykański II, jak też najnowsze dokumenty Stolicy
Apostolskiej, jak deklaracja Dominis Iesus z 2000 r. Nie trzeba być
wybitnym teologiem, a wystarczy znać elementarz teologii katolickiej,
by wiedzieć, że liturgia jest w pojęciu katolickim wyrazem wiary,
i że nasza wiara różni się w istotnych częściach od przekonań
protestantów. Każdy szczery katolik traktuje te różnice poważnie,
także z szacunku dla innych przekonań, nawet jeśli gardziłby przepisami
liturgicznymi czy uważałby je za zbędne.
Następnym powodem jest mentalność, w której łączą się - w
różnych wariantach udziału - dążenia i nawyki (rzekomej) innowacyjności,
(rzekomej) postępowości, nieustannego reformowania (a raczej przeinaczania
czy przeistaczania), ewoluowania, podążania za mitycznym (czy wręcz
upiornym) duchem czasu. Tutaj niemniej wyraźnie traci się łączność
z Objawieniem, które jest - według elementarnej zasady wiary katolickiej
- dane raz na zawsze i niezmienne.
Powróćmy do naszej sprawy (oczywiście odszedłszy od niej co najwyżej
pozornie). Niezależnie od intencyj i (co najmniej wątpliwych) podstaw
prawnych wybryku "gościnności ambony" można i należy zapytać:
Jakie wrażenie odnośnie wierności Magisterium Kościoła sprawa ów
wybryk? Czyż wierni nie mają prawa żądać chociażby wyjaśnień?
Są to oczywiście pytania tzw. retoryczne, choć nie miejsce na retorykę.
Można pytać dalej: A może jednak chodzi o odważny, pionierski
czy wręcz proroczy krok, który wcześniej czy później nie tylko
zostanie zalegalizowany, lecz stanie się normą dla całego Kościoła?
Nie trzeba być jasnowidzem, by przypuszczać taką myśl choćby u
części osób zamieszanych w aferę oraz świadków. Czyź nie była
niegdyś zakazana celebracja "przodem" do ludzi i to w języku
narodowym? Czyź nie istniała niegdyś codzienna koncelebra, a obecnie
stała się ona normą czy wręcz praktycznie - niemal nie kwestionowanym
- przymusem? Przykłady można by mnożyć Według tego wzoru nie milknął
od pięćdziesięciu lat zapowiedzi i postulaty zniesienia celibatu,
święcenia kobiet, demokratycznych wyborów biskupów i proboszczów
(tutaj Przewielebna Kurialność z pewnością by się sprzeciwiła)
itd. W sumie chodzi zasadniczo o upodobnienie Kościoła do stanu wspólnot
protestanckich w ich głównych zarysach.
Idźmy jeszcze dalej: Jakie wrażenie odnośnie wierności Kościoła
wobec Objawienia sprawiło dopuszczenie (nie nakazanie) celebracji "przodem"
do ludzi, w języku narodowym, świeckich do funkcyj ściśle liturgicznych?
Jakie wrażenie sprawia, gdy biskupi jedynego Kościoła Chrystusowego
modlą się wspólnie z przywódcami innych wspólnot wyznaniowych,
a nawet wspólnie udzielają błogosławieństwa? Czyż postawienie
granicy zmian przed homilią podczas liturgii Mszy św. nie sprawia
wrażenia małostkowego braku odwagi i konsekwencji? Można chyba mieć
poniekąd wyrozumienie dla nadgorliwców nie żywiących złych zamiarów,
chociaż zapewne można im zarzucić swowolę, tudzież ignorowanie
czy nawet pogardzanie Magisterium Kościoła w jego ciągłości, a
za to płytkie poddanie się duchowi (czy raczej upiorowi) posoborowia
jako New Age katolicyzmu.
Bardziej eufemistycznie i zafałszowując rzeczywistość mówi się
o "nowej wiośnie Kościoła", która faktycznie polega na
zaniku wiary i upadku życia kościelnego, począwszy od praktyk sakramentalnych,
poprzez powołania, aż do autentycznego świadectwa wiary w życiu
społecznym, także w gospodarce, w ustawodawstwie i kierowaniu państwem.
Nie przypadkiem taki jeden krzyczy przed wyborami, że nie będzie klękał
przed księdzem. Nie liczyłby, że coś takiego chwyci, gdyby dla każdego
katolika było oczywiste, że w kościele klęka się przez Panem Bogiem,
i że księża przed Nim chętnie i możliwie często klękają. Tymczasem
w ramach "reformy liturgii" klękanie przed Panem Bogiem,
także księże, zredukowano do minimum śladowego. Nie przypadkiem
wielu rzekomych katolików za nic ma sobie nauczanie Kościoła odnośnie
zabijania dziecie nienarodzonych, sztucznego zapłodnienia istot ludzkich
(podobnie do rozmnażania bydła według zapotrzebowania czy to na masę
mięsną czy to na mlekodajnię), związków sodomickich i innych postępowości.
Przeciętny obywatel, chociażby taki sobie parlamentarzysta z któregoś
tam rzędu, nie musi być wyjątkowo światły, by wiedzieć, że Kościół
w ostatnich dziesięcioleciach znacznie poszedł "z postępem",
więc można i należy mieć nadzieję, że kiedyś dołączy do nowoczesności
w następnych dziedzinach, zaś nowoczesne państwo eurounijne może
i powinno mu w tym być przewodnikiem i wzorem. Nie jest też przypadkiem,
że w pseudochrześcijańskim uznaniu i przejęciu rzeczonych i innych
"postępowości" przodują właśnie hojnie darzeni gościnością
ambony protestanci.
W tym miejscu niech będzie wolno uczynić dygresję nie do końca
osobistą. Z prozaicznych powodów chronologiczno-biograficznych nie
znam tzw. Kościoła przedsoborowego z własnego doświadczenia. Nie
mam więc uprzedzeń, choć wychowany zostałem w posoborowości. W
miarę poznawania historii Kościoła także ostatnich dzięsięcioleci
pojawiło się i przez lata nurtowało pytanie, coż takiego się wydarzyło
i jakie były przyczyny tego, co jedni nazywają "odnową"
czy "wiosną", a inni niebywałym kryzysem czy upadkiem Kościoła.
Może chodzić wpierw oczywiście o wymiar widzialny, ujmowalny statystycznie
i ogólnie empirycznie. Z pewnością wiele się zmieniło, coś niecoś
na lepsze. Jednak ogólnie bilans jest wyraźnie negatywny, o czym wspomina
coraz więcej przedstawicieli Kościoła, w tym obecny Papież, a także
osoby postronne. Choć narzekanie na tzw. sekularyzację tudzież przypisywanie
jej przyczynowości sprawczej obecnej zapaści duchowej należy u wielu
Dostojników do standartowego repertuaru, przyznaję się, że to nie
przekonuje, a to ze względu na przekonanie we wierze katolickiej. Wiara
katolicka głosi, że każdy człowiek począwszy od pierwszych rodziców,
jest skażony (zraniony) grzechem pierworodnym i jego skutkami, ale
jednak zachowuje pewną otwartość na Boga i tym samym zdolność
przyjęcia Jego Objawienia. Tak się miała sprawa u zarania ludzkości,
tak było za czasów Abrahama, Mojżesza, proroków, za życia ziemskiego
naszego Zbawiciela i Apostołów, potem także w średniowieczu, renesansie,
baroku, mrocznym "oświeceniu", aż do lat 50-ych i 60-ych
ubiegłego stulecia. Co się wydarzyło, że ludzie cywilizacji europejskiej
w sposób niebywały i jedyny w dziejach masowo odwrócili się od Kościoła,
skoro odnośnie ich dyspozycji wiary nic się istotnie nie zmieniło?
Czyż nie ma to coś do czynienia ze zmianami po stronie Kościoła,
chociażby tym zewnętrznymi, które są przecież niezaprzeczalnie
olbrzymie?
Cóż przeżywali wierni katolicy, którzy z upodobaniem i przekonaniem
lgnęli do Mszy św. według Mszału św. Piusa V, którą żyli, która
była duchowym domem w ich modlitwie, westchnieniach do Boga, może
nawet uniesieniach ducha, a oto znaleźli się pośród zgromadzenia,
które chociażby zewnętrznie niewiele miało wspólnego z Ofiarą
Mszy św., a kojarzy się raczej z występami przy stole mniejszej czy
większej liczby aktywistów pod przewodnictwem księdza? Jak się czuli
kapłani, wychowani na jednoznacznych rubrykach i zasadach liturgicznych,
którzy niejednokrotnie z wielkim trudem byli wkuwali w seminarium łacinę,
żeby godnie i owocnie sprawować Najświętszą Ofiarę, którzy wzrastali
w tęsknocie stanięcia przy ołtarzu przed Obliczem Boga Żywego, najbliżej
Najświętszego Sakramentu, jako pośrednik między Bogiem a ludem,
a których nagle - bez formalnego nakazu, ale pod praktycznym przymusem
przez kłamliwe powoływanie się na sobór - postawiono przy stole,
na modlitwie twarzą w twarz przed ludźmi, a za to tyłem do Najświętszego
Sakramentu, do którego czczenia i jak nawiększego szacunku byli wychowywani?
Wielu odczuć i przeżyć można się domyśleć. Streścić je można
w jednym: Czyż zarówno wierni jak i kapłani, szczerze przekonani
chociażby do liturgii, w której wzrastali i w którą wrastali, nie
mogli poczuć się oszukani? Biorąc pod uwagę treść tych zmian w
liturgii, które niestety oznaczają oddalenie się od wiary katolickiej
czy jej zaciemnienie, można zapytać, czy nie zachwiały one przynajmniej
zaufania do władz kościelnych, jeśli nie samej wiary? Wystarczy rozpatrzeć
tę kwestię choćby na płaszczyźnie psychologicznej, abstrahując
od kwestij teologicznych i liturgologicznych. Postawiony w takiej sytuacji
wierny katolik, także kapłan, miał (i ma) właściwie następujące
możliwości:
1. Wyciągnięcie wniosku, że Kościół już nie jest sobą, czyli
rozczarowanie Kościołem jako takim, oraz odejście odeń czy przynajmniej
od podległości wobec jego władz. To wyjaśnia masowy exodus wiernych
oraz masowe porzucanie stanu kapłańskiego i życia zakonnego, a to
nie tylko w latach 60-ych i 70-ych. Niektórzy zorganizowali się w
różne grupy "tradycjonalistyczne", kontynuujące autentyczną
naukę i liturgię katolicką. Większość z nich rozwija się i kwitnie
w sposób zadziwiający w zestawieniu z bardzo ograniczonymi możliwościami
oddziaływania. W zależności od zachowania czy braku łączności
z Rzymem zagraża im jednak w mniejszym czy większym stopniu mentalność
separatystyczna.
2. Zachwycone podjęcie "reform", tudzież zaangażowanie
w kontynuację "ducha soboru" bez żadnych granic. Jest to
typowa postawa tych, dla których jedyną normą jest rzekomy postęp,
właściwie duch czasu, oraz poklask i poparcie głównego nurtu medialno-biznesowo- globalistycznego.
Problem polega tutaj na tym, że otwarcie gardzą oni Kościołem tzw.
przedsoborowym (w ramach potępionej przez Papieża tzw. hermeneutyki
zerwania) oraz tym, co jeszcze z niego zostało obecnie. Zaliczyć tutaj
można protagonistów "gościnności ambony".
3. Bezproblemowe czy wręcz bezrefleksyjne przyjęcie wszelkich "reform"
i zmian, o ile są one czysto prawnie legalne, tudzież mniej czy bardziej
dokładne ich stosowanie. W tej postawie dominuje posłuszeństwo wobec
władzy kościelnej, nawet ponad refleksją teologiczną złączoną
ściśle z wiarą w Objawienie. Jest to rodzaj najwygodniejszy dla władz,
przynajmniej pozornie. Nie trzeba tutaj ani trudu poznawania czegoś
więcej niż dokumenty Vaticanum II i pochodne, ani wysiłku szukania
zrozumienia najnowszej historii Kościoła oraz procesów w otaczającym
na codzień świecie. Tutaj problem polega na tym, że człowiek zdrowo
myślący wcześniej czy później będzie starał się zanalizować
i zrozumieć otaczającą go w Kościele i świecie rzeczywistość,
nie zadowalając się maksymą, że tak jest jak jest, i że wszystko
wskazuje na to, że będzie jeszcze gorzej, zaś wystarczy w miarę
komfortowo się urządzić, nie myśląc za wiele, a przede wszystkim
nie stawiając niewygodnych pytań np. odnośnie legalności czy nielegalności
"ekumenicznej ambony". Pozycja ta jest najbardziej niestabilna,
z kilku powodów. Po pierwsze: O ile "reformy" oddalają od
prawdy Objawienia (jak np. zastąpienie ołtarza stołem, rugowanie
oznak czci dla Najśw. Sakramentu, klerykalizacja świeckich w liturgii
itp.), o tyle oddalają one od wiary katolickiej, a za to ściślej
wiążą z osobami przywódczymi, wytwarzając mentalność sekciarską
uzależnienia od osoby przywódcy (począwszy od wikarego aż do najwyższych
stopni hierarchii), nawet kosztem prawdy. Stąd właśnie bierze się
naleganie na bezwzględne wierzenie księdzu i poddanie się jego władzy,
w połączeniu z nagminnymi nadużyciami urzędu kościelnego począwszy
od pomysłów pseudoliturgicznych aż do nadużyć seksualnych. Nadmiar
władzy może dość rychło zdemoralizować. Na takiej mentalności
żerują antykościelni producenci i propagatorzy rzeczywistych czy sfabrykowanych skandali obyczajowych z udziałem duchownych, gdyż wychodzi
się z założenia, że wskutek podważenia wiary w księdza nic nie
pozostanie, skoro owa wiara zastępowała wiarę w prawdę Objawienia.
Po stronie duchownych sprawa wygląda niewiele lepiej. W razie pojawienia
się braku satysfakcji w dotychczasowym komfortowym urządzeniu się
(gdy np. coraz mniej będzie intencyj mszalnych, chrztów, ślubów,
pogrzebów), osoba taka zaczyna mniej czy bardziej intensywnie szukać,
co w zależności od owej intensywności musi zdążać do którejś
z postaw powyższych, tzn. albo do odkrycia i umiłowania Tradycji Kościoła
w jej wierności Objawieniu, albo jej konsekwentnego i otwartego odrzucenia
oraz pogardliwego zwalczania.
Granice między tymi trzema wariantami mogą być w konkretnych przypadkach
płynne, gdyż indywiduum ludzkiego nie da się zupełnie ująć w schematy.
Na koniec życzliwy apel do wszystkich wmawiających sobie i innym,
jakoby "u nas" było wszystko w porządku, a winien jest paskudny
świat współczesny, "takie czasy", anonimowa sekularyzacja,
czyli coś w rodzaju hegliańsko-marxistowskiej konieczności dziejowej.
Proszę, nie miejcie wszystkich innych poza sobą za naiwnych i umysłowo
niedorozwiniętych. Wiara katolicka, wiara w Boże Objawienie w Chrystusie,
nie ruguje używania zdrowego rozsądku (jak twierdzą mrocznie oświeceni),
lecz wręcz przeciwnie, wspiera, prowadzi i udoskonala. Czasami trzeba
tylko trochę czasu, żeby otrząsnąć się ze zbyt ślepego w dobroduszności
zaufania. Natomiast pohukiwanie na kogoś czy wręcz wyzywanie zamiast
udzielenia merytorycznej odpowiedzi już od dość dawna jest zamierzchłym
przeżytkiem we współczesnym cywilizowanym świecie, nawet w przedszkolach
i domach opieki.
ks. dr Dariusz J. Olewiński
ks. dr Dariusz J. Olewiński