Sprawa z pozoru niby błaha. Być może takie incydenty miały już 
wielokrotnie miejsce, pozostając niezauważone i nie budząc kontrowersyj. 
W końcu jednak przypadek łamania prawa kościelnego w ramach i w imię 
excesowego ekumenizmu został dostrzeżony i nagłośniony. W przebiegu 
afery, która jeszcze nie doszła do końca, widać niczym w soczewce 
problematykę posoborowia nie tylko w jednej diecezji i nie tylko w 
Polsce. 
Wierni katoliccy, którzy nieco znają prawo kościelne i przepisy 
liturgiczne, a którym droga jest wiara katolicka jako taka, także 
w jej odróżnianiu się od innych religij i wyznań, zwrócili uwagę 
na coś, co jest firmowane przez władze kościelne, mimo że jest według 
ogólnych norm prawnych nielegalne, a w pojęciu normalnego katolika 
przynajmniej problematyczne. Mając z tym kłopot i szukając zrozumienia, 
zwracają się do odnośnej kurii z prośbą o wyjaśnienie, także 
wyrażając swoją opinię. Ich pytania i wypowiedzi są blokowane, 
nie dostają rzeczowej odpowiedzi, odpowiedzi są wymijające, w najlepszym 
przypadku wskazuje się na jakiś rzekomo istniejący list Kongregacji 
Nauki Wiary czy rzekomy od dziesięcioleci istniejący przywilej. Sprawa 
pod względem prawnym jest oczywista i nie wymaga dalszych omówień, 
jako że najnowsze przepisy prawnokościelne są jednoznaczne i nie 
powinny pozostawiać żadnych wątpliwości. Warto natomiast zwrócić 
uwagę na zachowanie zwolenników i obrońców danego łamania prawa. 
Nie licząc wykrętnych, pogmatwanych i sprzecznych w sobie usprawiedliwień 
pseudoteologicznych i pseudoprawnych, mamy do czynienia z następującymi 
pseudoargumentami:
1. Kuria czy biskup postanowił czy zezwolił, dlatego nie wolno mieć 
zastrzeżeń, lecz trzeba uznać za właściwe i dobre, tudzież przynajmniej 
cicho siedzieć. W przeciwnych razie jest się "tradsem" czy 
wręcz "lefebvrystą". 
2. Co więcej: Jeśli dla kogoś kurialne czy biskupie postanowienie 
złamania prawa kościelnego nie jest najwyższą, niekwestionowalną 
normą, temu brakuje wiary, a nawet może być wręcz niewierzącym. 
3. Jeszcze więcej: Nie wystarczy wierzyć jedynie w niekwestionowalną 
słuszność i dobroczynność kurialnego czy biskupiego złamania prawa, 
lecz już samo powątpiewanie co do istnienia rzekomego przywileju i 
domaganie się odnośnego dowodu jest oznaką "niewierzenia" 
księdzu, czyli grzechem nieporównywalnie większym niż wspaniałomyślna 
"gościnność ambony" (zakładając wątpliwie, iż owa w 
ogóle może być grzeszna).
4. Rzeczona "gościnność ambony" nie może być czymś 
złym, wszak nasz naród słynie z gościnności. Nie mogą nam jej 
przeto zabronić jakieś ciasnogłowe rzymskie przepisy. 
5. Zamiast zajmować się po faryzejsku drobiazgowymi szczegółami 
przebiegu liturgii ekumenicznej, weźmy się za ważne problemy etyczne, 
społeczne itp. 
Powyższe pseudoargumenty nie tylko polegają na dogłębnym zakłamaniu 
i przewrotnych zabiegach: wyzywanie zgłaszających zastrzeżenia (całą 
gamą epitetów do tradsów aż do niewierzących i faryzeuszy), odwoływanie 
się do polskiego poczucia gościnności, łechtanie postępowością, 
soborowością, wspaniałomyślnością, odwracanie uwagi na inne tematy. 
Dotykają one - także dosłownie - problemu zasadniczego w obecnej 
sytuacji w Kościele, mianowicie wiary oraz wzajemnego stosunku między 
wiarą a Kościołem. Szermierze i apologeci wybryku ekumenicznego użyli 
w tej sprawie jako pierwsi broni, która miałaby powalić czy przynajmniej 
sparaliżować przeciwników. Częściowo być może się udało. Przykład 
pracownika naukowego KUL-u świadczy, że przynajmniej pośrednie postraszenie 
ewentualnymi kłopotami w pracy może poskutkować przynamniej wycofaniem 
się z publicznej debaty, a to już znaczny sukces. No cóż, dość 
specyficzna metoda uczenia "wiary". Problem polega jednak 
na tym, że miesza się tu - a może nawet utożsamia - wierzenie w 
gołosłowne zapewnienia kurii (odnośnie istnienia łamiącego prawo 
przywileju) z wiarą katolicką w ogóle i przynajmniej pośrednio z 
byciem katolikiem. Nad perfidią tego koronnego pseudoargumentu nie 
warto się zatrzymywać, bo każdego zdrowomyślącego napełnia on 
już z daleka obrzydzeniem, a normalnego katolika dodatkowo wstydem, 
że coś takiego mogło wyjść od bądź co bądź kościelnej instytucji. 
Ci, którzy jednak są zaszczuci bo porażeni niczym Zeusowymi gromami 
z kurialnego Olimpu, mają prawo do upewnienia i przypomnienia fundamentalnej 
i nienaruszalnej zasady wiary katolickiej i tym samym istnienia Kościoła, 
mianowicie że racją bytu i działalności Kościoła jest wierne, 
nieskażone i niezmienne zachowywanie i przekazywanie Objawienia, czyli 
prawdy Chrystusowej. 
Brzmi to wpierw abstrakcyjnie, być może wręcz nie na temat. Z tą 
podstawową zasadą zgodzą się - miejmy nadzieję - także szermierze 
i apologeci wybryków ekumenicznych czy przynajmniej urzędnicy kurialni, 
którzy wszak przy objęciu urzędu przyznają się do wyznawania wiary 
katolickiej, czyli tej podawanej do wierzenia przez Urząd Nauczycielski 
pod przewodnictwem następców św. Piotra. Bardziej konkretnie i życiowo 
brzmi już  równie zasadnicza prawda, że owo zachowywanie i przekazywanie 
Objawienia ma do czynienia z wiarygodnością Kościoła w ogólności, 
wpierw oczywiście rozumianego jako całość począwszy od Apostołów 
aż po teraźniejszość, lecz także bardzo konkretnie i codziennie 
jako wiarygodność danego księdza, czy to zwykłego wikarego, czy 
też wysokiego dostojnika kurialnego, nawet watykańskiego. Nie przypadkowo 
w nerwowych reakcjach kurialnych w danej sprawie apelowano wręcz odruchowo 
do - życzeniowo niekwestionowalnej - wiarygodności Przewielebnego 
Księdza Rzecznika Prasowego czy innej Przewielebnej Znakomitości. 
Niestety można tutaj się zastanawiać, czy powinien to być powód 
bardziej do zdziwienia czy bardziej do żałości w zamyśleniu,  czy 
dana osoba z kurii faktycznie chodzi po naszej zwykłej ziemi, mając 
do czynienia z rzeczywistymi istotami ludzkimi myślącymi i zbierającymi 
doświadczenia. A jeśli nawet dana osoba pozbawiona była kontaktu 
na co dzień z samodzielnie myślącymi istotami, to powinna przynajmniej 
z własnego zdrowego rozsądku, jeśli nie ze studium teologii wiedzieć 
(no cóż, różnie te studia wyglądają...), że czym innym jest wiara 
w Objawienie i wiarygodność Kościoła jako całości, a czym innym 
wiara w istnienie jakiegoś listu z Watykanu i odnośne zapewnienia 
Przewielebnej Osobistości. Tym niemniej te dwie wiary, czy raczej przedmioty 
wierzenia, mają coś ze sobą do czynienia, aczkolwiek nie tak, jak 
by sobie wybrykańcy ekumeniczni w tym przypadku życzyli. Mówiąc 
krótko: Nie tylko wiarygodność Przewielebnej Kurialności kończy 
się najpóźniej na sprawie istnienia osławionego kawałka papieru. 
Zupełnie bez najmniejszego sprzeniewierzenia się wierze katolickiej 
można, a nawet w tym wypadku, trzeba się domagać dowodu rzeczowego. 
Wiarygodność Kościoła jako całości stoi i upada wraz z wiernym 
zachowywaniem i przekazywaniem Objawienia (rozumieli to chociażby nawet 
protestanci, z M. Lutherem na czele, zarzucając "papistom", 
czyli Kościołowi katolickiemu, zdradę Ewangelii). Tym bardziej wiarygodność 
poszczególnego przedstawiciela Kościoła, także Przewielebnej Kurialności, 
zależy od wierności Kościołowi w znaczeniu Urzędu Nauczycielskiego 
w jego ciągłej tożsamości. 
Nikt nie zamierza pochopnie zarzucać komukolwiek, zwłaszcza Przewielebnym 
Kurialnościom, braku wierności wobec Objawienia podawanego do wierzenia 
przez Urząd Nauczycielski. W interesie zarówno osobistym jak też 
zbiorowym kościelnym jest unikanie choćby nawet pozorów sprzeniewierzania 
się nauczaniu Kościoła, którego to nauczania wyrazem i zastosowaniem 
są przecież przepisy liturgiczno-prawne (powinien to wiedzieć nawet 
mierny adept teologii). Skąd się więc bierze - niestety aż nazbyt 
i coraz bardziej rozpowszechniona - swawola zwłaszcza w dziedzinie 
liturgii, do której należy zaliczyć takie wybryki ekumeniczne jak 
"gościnność ambony", ?
Z pewnością nie brakuje takich osób, które zupełnie świadomie 
i z namysłem chcą w ten sposób, przynajmniej pośrednio i małymi 
krokami czy metodą plasterkową, zakontestować i zwalczać prawdy 
wiary katolickiej, jak chociażby jedyność Kościoła Chrystusowego 
we wspólnocie wiernych pod przewodnictwem Następcy św. Piotra. Zapominają 
przy tym czy nie chcą pamiętać, że do tej prawdy przyznał się 
zarówno Sobór Watykański II, jak też najnowsze dokumenty Stolicy 
Apostolskiej, jak deklaracja Dominis Iesus z 2000 r. Nie trzeba być 
wybitnym teologiem, a wystarczy znać elementarz teologii katolickiej, 
by wiedzieć, że liturgia jest w pojęciu katolickim wyrazem wiary, 
i że nasza wiara różni się w istotnych częściach od przekonań 
protestantów. Każdy szczery katolik traktuje te różnice poważnie, 
także z szacunku dla innych przekonań, nawet jeśli gardziłby przepisami 
liturgicznymi czy uważałby je za zbędne. 
Następnym powodem jest mentalność, w której łączą się - w 
różnych wariantach udziału - dążenia i nawyki (rzekomej) innowacyjności, 
(rzekomej) postępowości, nieustannego reformowania (a raczej przeinaczania 
czy przeistaczania), ewoluowania, podążania za mitycznym (czy wręcz 
upiornym) duchem czasu. Tutaj niemniej wyraźnie traci się łączność 
z Objawieniem, które jest - według elementarnej zasady wiary katolickiej 
- dane raz na zawsze i niezmienne. 
Powróćmy do naszej sprawy (oczywiście odszedłszy od niej co najwyżej 
pozornie). Niezależnie od intencyj i (co najmniej wątpliwych) podstaw 
prawnych wybryku "gościnności ambony" można i należy zapytać: 
Jakie wrażenie odnośnie wierności Magisterium Kościoła sprawa ów 
wybryk? Czyż wierni nie mają prawa żądać chociażby wyjaśnień? 
Są to oczywiście pytania tzw. retoryczne, choć nie miejsce na retorykę. 
Można pytać dalej: A może jednak chodzi o odważny, pionierski 
czy wręcz proroczy krok, który wcześniej czy później nie tylko 
zostanie zalegalizowany, lecz stanie się normą dla całego Kościoła? 
Nie trzeba być jasnowidzem, by przypuszczać taką myśl choćby u 
części osób zamieszanych w aferę oraz świadków. Czyź nie była 
niegdyś zakazana celebracja "przodem" do ludzi i to w języku 
narodowym? Czyź nie istniała niegdyś codzienna koncelebra, a obecnie 
stała się ona normą czy wręcz praktycznie - niemal nie kwestionowanym 
- przymusem? Przykłady można by mnożyć Według tego wzoru nie milknął 
od pięćdziesięciu lat zapowiedzi i postulaty zniesienia celibatu, 
święcenia kobiet, demokratycznych wyborów biskupów i proboszczów 
(tutaj Przewielebna Kurialność z pewnością by się sprzeciwiła) 
itd. W sumie chodzi zasadniczo o upodobnienie Kościoła do stanu wspólnot 
protestanckich w ich głównych zarysach. 
Idźmy jeszcze dalej: Jakie wrażenie odnośnie wierności Kościoła 
wobec Objawienia sprawiło dopuszczenie (nie nakazanie) celebracji "przodem" 
do ludzi, w języku narodowym, świeckich do funkcyj ściśle liturgicznych? 
Jakie wrażenie sprawia, gdy biskupi jedynego Kościoła Chrystusowego 
modlą się wspólnie z przywódcami innych wspólnot wyznaniowych, 
a nawet wspólnie udzielają błogosławieństwa? Czyż postawienie 
granicy zmian przed homilią podczas liturgii Mszy św. nie sprawia 
wrażenia małostkowego braku odwagi i konsekwencji? Można chyba mieć 
poniekąd wyrozumienie dla nadgorliwców nie żywiących złych zamiarów, 
chociaż zapewne można im zarzucić swowolę, tudzież ignorowanie 
czy nawet pogardzanie Magisterium Kościoła w jego ciągłości, a 
za to płytkie poddanie się duchowi (czy raczej upiorowi) posoborowia 
jako New Age katolicyzmu. 
Bardziej eufemistycznie i zafałszowując rzeczywistość mówi się 
o "nowej wiośnie Kościoła", która faktycznie polega na 
zaniku wiary i upadku życia kościelnego, począwszy od praktyk sakramentalnych, 
poprzez powołania, aż do autentycznego świadectwa wiary w życiu 
społecznym, także w gospodarce, w ustawodawstwie i kierowaniu państwem. 
Nie przypadkiem taki jeden krzyczy przed wyborami, że nie będzie klękał 
przed księdzem. Nie liczyłby, że coś takiego chwyci, gdyby dla każdego 
katolika było oczywiste, że w kościele klęka się przez Panem Bogiem, 
i że księża przed Nim chętnie i możliwie często klękają. Tymczasem 
w ramach "reformy liturgii" klękanie przed Panem Bogiem, 
także księże, zredukowano do minimum śladowego. Nie przypadkiem 
wielu rzekomych katolików za nic ma sobie nauczanie Kościoła odnośnie 
zabijania dziecie nienarodzonych, sztucznego zapłodnienia istot ludzkich 
(podobnie do rozmnażania bydła według zapotrzebowania czy to na masę 
mięsną czy to na mlekodajnię), związków sodomickich i innych postępowości. 
Przeciętny obywatel, chociażby taki sobie parlamentarzysta z któregoś 
tam rzędu, nie musi być wyjątkowo światły, by wiedzieć, że Kościół 
w ostatnich dziesięcioleciach znacznie poszedł "z postępem", 
więc można i należy mieć nadzieję, że kiedyś dołączy do nowoczesności 
w następnych dziedzinach, zaś nowoczesne państwo eurounijne może 
i powinno mu w tym być przewodnikiem i wzorem. Nie jest też przypadkiem, 
że w pseudochrześcijańskim uznaniu i przejęciu rzeczonych i innych 
"postępowości" przodują właśnie hojnie darzeni gościnością 
ambony protestanci. 
W tym miejscu niech będzie wolno uczynić dygresję nie do końca 
osobistą. Z prozaicznych powodów chronologiczno-biograficznych nie 
znam tzw. Kościoła przedsoborowego z własnego doświadczenia. Nie 
mam więc uprzedzeń, choć wychowany zostałem w posoborowości. W 
miarę poznawania historii Kościoła także ostatnich dzięsięcioleci 
pojawiło się i przez lata nurtowało pytanie, coż takiego się wydarzyło 
i jakie były przyczyny tego, co jedni nazywają "odnową" 
czy "wiosną", a inni niebywałym kryzysem czy upadkiem Kościoła. 
Może chodzić wpierw oczywiście o wymiar widzialny, ujmowalny statystycznie 
i ogólnie empirycznie. Z pewnością wiele się zmieniło, coś niecoś 
na lepsze. Jednak ogólnie bilans jest wyraźnie negatywny, o czym wspomina 
coraz więcej przedstawicieli Kościoła, w tym obecny Papież, a także 
osoby postronne. Choć narzekanie na tzw. sekularyzację tudzież przypisywanie 
jej przyczynowości sprawczej obecnej zapaści duchowej należy u wielu 
Dostojników do standartowego repertuaru, przyznaję się, że to nie 
przekonuje, a to ze względu na przekonanie we wierze katolickiej. Wiara 
katolicka głosi, że każdy człowiek począwszy od pierwszych rodziców, 
jest skażony (zraniony) grzechem pierworodnym i jego skutkami, ale 
jednak zachowuje pewną otwartość na Boga i  tym samym zdolność 
przyjęcia Jego Objawienia. Tak się miała sprawa u zarania ludzkości, 
tak było za czasów Abrahama, Mojżesza, proroków, za życia ziemskiego 
naszego Zbawiciela i Apostołów, potem także w średniowieczu, renesansie, 
baroku, mrocznym "oświeceniu", aż do lat 50-ych i 60-ych 
ubiegłego stulecia. Co się wydarzyło, że ludzie cywilizacji europejskiej 
w sposób niebywały i jedyny w dziejach masowo odwrócili się od Kościoła, 
skoro odnośnie ich dyspozycji wiary nic się istotnie nie zmieniło? 
Czyż nie ma to coś do czynienia ze zmianami po stronie Kościoła, 
chociażby tym zewnętrznymi, które są przecież niezaprzeczalnie 
olbrzymie? 
Cóż przeżywali wierni katolicy, którzy z upodobaniem i przekonaniem 
lgnęli do Mszy św. według Mszału św. Piusa V, którą żyli, która 
była duchowym domem w ich modlitwie, westchnieniach do Boga, może 
nawet uniesieniach ducha, a oto znaleźli się pośród zgromadzenia, 
które chociażby zewnętrznie niewiele miało wspólnego z Ofiarą 
Mszy św., a kojarzy się raczej z występami przy stole mniejszej czy 
większej liczby aktywistów pod przewodnictwem księdza? Jak się czuli 
kapłani, wychowani na jednoznacznych rubrykach i zasadach liturgicznych, 
którzy niejednokrotnie z wielkim trudem byli wkuwali w seminarium łacinę, 
żeby godnie i owocnie sprawować Najświętszą Ofiarę, którzy wzrastali 
w tęsknocie stanięcia przy ołtarzu przed Obliczem Boga Żywego, najbliżej 
Najświętszego Sakramentu, jako pośrednik między Bogiem a ludem, 
a których nagle - bez formalnego nakazu, ale pod praktycznym przymusem 
przez kłamliwe powoływanie się na sobór - postawiono przy stole, 
na modlitwie twarzą w twarz przed ludźmi, a za to tyłem do Najświętszego 
Sakramentu, do którego czczenia i jak nawiększego szacunku byli wychowywani? 
Wielu odczuć i przeżyć można się domyśleć. Streścić je można 
w jednym: Czyż zarówno wierni jak i kapłani, szczerze przekonani 
chociażby do liturgii, w której wzrastali i w którą wrastali, nie 
mogli poczuć się oszukani? Biorąc pod uwagę treść tych zmian w 
liturgii, które niestety oznaczają oddalenie się od wiary katolickiej 
czy jej zaciemnienie, można zapytać, czy nie zachwiały one przynajmniej 
zaufania do władz kościelnych, jeśli nie samej wiary? Wystarczy rozpatrzeć 
tę kwestię choćby na płaszczyźnie psychologicznej, abstrahując 
od kwestij teologicznych i liturgologicznych. Postawiony w takiej sytuacji 
wierny katolik, także kapłan, miał (i ma) właściwie następujące 
możliwości:
1. Wyciągnięcie wniosku, że Kościół już nie jest sobą, czyli 
rozczarowanie Kościołem jako takim, oraz odejście odeń czy przynajmniej 
od podległości wobec jego władz. To wyjaśnia masowy exodus wiernych 
oraz masowe porzucanie stanu kapłańskiego i życia zakonnego, a to 
nie tylko w latach 60-ych i 70-ych. Niektórzy zorganizowali się w 
różne grupy "tradycjonalistyczne", kontynuujące autentyczną 
naukę i liturgię katolicką. Większość z nich rozwija się i kwitnie 
w sposób zadziwiający w zestawieniu z bardzo ograniczonymi możliwościami 
oddziaływania. W zależności od zachowania czy braku łączności 
z Rzymem zagraża im jednak w mniejszym czy większym stopniu mentalność 
separatystyczna. 
2. Zachwycone podjęcie "reform", tudzież zaangażowanie 
w kontynuację "ducha soboru" bez żadnych granic. Jest to 
typowa postawa tych, dla których jedyną normą jest rzekomy postęp, 
właściwie duch czasu, oraz poklask i poparcie głównego nurtu medialno-biznesowo-
3. Bezproblemowe czy wręcz bezrefleksyjne przyjęcie wszelkich "reform" 
i zmian, o ile są one czysto prawnie legalne, tudzież mniej czy bardziej 
dokładne ich stosowanie. W tej postawie dominuje posłuszeństwo wobec 
władzy kościelnej, nawet ponad refleksją teologiczną złączoną 
ściśle z wiarą w Objawienie. Jest to rodzaj najwygodniejszy dla władz, 
przynajmniej pozornie. Nie trzeba tutaj ani trudu poznawania czegoś 
więcej niż dokumenty Vaticanum II i pochodne, ani wysiłku szukania 
zrozumienia najnowszej historii Kościoła oraz procesów w otaczającym 
na codzień świecie. Tutaj problem polega na tym, że człowiek zdrowo 
myślący wcześniej czy później będzie starał się zanalizować 
i zrozumieć otaczającą go w Kościele i świecie rzeczywistość, 
nie zadowalając się maksymą, że tak jest jak jest, i że wszystko 
wskazuje na to, że będzie jeszcze gorzej, zaś wystarczy w miarę 
komfortowo się urządzić, nie myśląc za wiele, a przede wszystkim 
nie stawiając niewygodnych pytań np. odnośnie legalności czy nielegalności 
"ekumenicznej ambony". Pozycja ta jest najbardziej niestabilna, 
z kilku powodów. Po pierwsze: O ile "reformy" oddalają od 
prawdy Objawienia (jak np. zastąpienie ołtarza stołem, rugowanie 
oznak czci dla Najśw. Sakramentu, klerykalizacja świeckich w liturgii 
itp.), o tyle oddalają one od wiary katolickiej, a za to ściślej 
wiążą z osobami przywódczymi, wytwarzając mentalność sekciarską 
uzależnienia od osoby przywódcy (począwszy od wikarego aż do najwyższych 
stopni hierarchii), nawet kosztem prawdy. Stąd właśnie bierze się 
naleganie na bezwzględne wierzenie księdzu i poddanie się jego władzy, 
w połączeniu z nagminnymi nadużyciami urzędu kościelnego począwszy 
od pomysłów pseudoliturgicznych aż do nadużyć seksualnych. Nadmiar 
władzy może dość rychło zdemoralizować. Na takiej mentalności 
żerują antykościelni producenci i propagatorzy rzeczywistych czy sfabrykowanych skandali obyczajowych z udziałem duchownych, gdyż wychodzi 
się z założenia, że wskutek podważenia wiary w księdza nic nie 
pozostanie, skoro owa wiara zastępowała wiarę w prawdę Objawienia. 
Po stronie duchownych sprawa wygląda niewiele lepiej. W razie pojawienia 
się braku satysfakcji w dotychczasowym komfortowym urządzeniu się 
(gdy np. coraz mniej będzie intencyj mszalnych, chrztów, ślubów, 
pogrzebów), osoba taka zaczyna mniej czy bardziej intensywnie szukać, 
co w zależności od owej intensywności musi zdążać do którejś 
z postaw powyższych, tzn. albo do odkrycia i umiłowania Tradycji Kościoła 
w jej wierności Objawieniu, albo jej konsekwentnego i otwartego odrzucenia 
oraz pogardliwego zwalczania. 
Granice między tymi trzema wariantami mogą być w konkretnych przypadkach 
płynne, gdyż indywiduum ludzkiego nie da się zupełnie ująć w schematy. 
Na koniec życzliwy apel do wszystkich wmawiających sobie i innym, 
jakoby "u nas" było wszystko w porządku, a winien jest paskudny 
świat współczesny, "takie czasy", anonimowa sekularyzacja, 
czyli coś w rodzaju hegliańsko-marxistowskiej konieczności dziejowej. 
Proszę, nie miejcie wszystkich innych poza sobą za naiwnych i umysłowo 
niedorozwiniętych. Wiara katolicka, wiara w Boże Objawienie w Chrystusie, 
nie ruguje używania zdrowego rozsądku (jak twierdzą mrocznie oświeceni), 
lecz wręcz przeciwnie, wspiera, prowadzi i udoskonala. Czasami trzeba 
tylko trochę czasu, żeby otrząsnąć się ze zbyt ślepego w dobroduszności 
zaufania. Natomiast pohukiwanie na kogoś czy wręcz wyzywanie zamiast 
udzielenia merytorycznej odpowiedzi już od dość dawna jest zamierzchłym 
przeżytkiem we współczesnym cywilizowanym świecie, nawet w przedszkolach 
i domach opieki.
ks. dr Dariusz J. Olewiński
ks. dr Dariusz J. Olewiński
