poniedziałek, 26 stycznia 2009

Taize - nadchodzi otrzeźwienie?

W Przewodniku Katolickim znaleźliśmy ciekawe "świadectwo" młodej, postępowej teolożki:

Spotkania Taizé, z założenia ekumeniczne, opierają się głównie na modlitwie kanonami, i tak właśnie było przez kolejne dni w Brukseli. W noworoczny poranek, uświadomieni przez miejscowych co do godziny odprawiania w parafii Mszy św., ruszyliśmy do kościoła. Przyznaję, ruszyłam odrobinę zbyt późno, więc kiedy weszłam do środka, wszystkie miejsca były już zajęte. Przysiadłam więc w bocznej nawie na schodach – i czekałam na rozpoczęcie Eucharystii.

Grupa młodych śpiewała kanon za kanonem. Między kanonami różne głosy wtrącały pojedyncze zdania modlitwy w różnych językach. I choć upływały kolejne minuty, nie czułam niepokoju – ot, skoro to spotkanie Taizé, widocznie postanowiono przed Mszą odprawić poranną modlitwę, jak każdego dnia.

Pierwszy znak zapytania pojawił się w mojej głowie, gdy w prezbiterium mignęło mi coś różowego. Wstałam zobaczyć, cóż to takiego. Różowe okazało się być bujną fryzurą kobiety w albie i koloratce. Obok krzątała się druga kobieta, ciut mniej ekscentryczna. Pomiędzy nimi ksiądz wyciągał ręce nad kielichem w geście konsekracji. Za chwilę cała trójka wyszła do zebranych w kościele ludzi, żeby udzielać Komunii św.

Język flamandzki językiem flamandzkim, ale jeśli człowiek uczestniczy we Mszy św. od zgoła trzydziestu lat, to rozpozna ją nawet wtedy, jeśli odprawiać ją będzie ksiądz z Korei. I nie ma możliwości, żeby aż do samej Komunii św. nie zorientować się, że to Eucharystia – nawet siedząc za filarem.

Różowowłosa kobieta-ksiądz ponoć była anglikanką. Ksiądz wyciągający dłonie nad kielichem – miejscowy, katolicki. Ryt – raczej żaden, ustalony przed wyjściem z zakrystii: nie przypominał niczego, co gorączkowo przeglądałam po powrocie do domu. Żadnego dialogu celebransa (celebranski?) z wiernymi, modlitwy eucharystycznej, rolę główną grali gitarzyści, z ołtarza z rzadka padało tylko pojedyncze słowo.

Idea szczytna: noworoczne nabożeństwo. Tyle że ludzkie, na własną rękę. Tyle że to pseudoekumenizm, poświęcający prawdę na ołtarzu chwilowego złudzenia wspólnoty. Ile to warte? Cisną się na usta pytania: dlaczego wspólna Komunia, dlaczego nikt prócz Polaków i Włochów już się temu nie dziwił, dlaczego nawet pobożna polska młodzież po owym dziwnym nabożeństwie poczuła się zwolniona ze świątecznego obowiązku Mszy św., choć dotarcie na nią nie było żadnym problem? Ile wiemy o ekumenizmie i jego granicach?

Może odpowiemy na pytania pani Moniki?
1) Wspólna "komunia" nikogo już nie dziwi, bo większość dzisiejszych "katolików" faszerowana "katolicyzmem bez kalorii" nie ma bladego pojęcia w co i w Kogo wierzy, a Komunia święta na rękę skutecznie uświadamia im, że dostają do ręki tylko zwykły chleb.
2) "Pobożna" polska młodzież, jak wynika z badań prof. Baniaka z UAM w Poznaniu, nie potrafi się modlić, albo nawet nie modli się wcale. Połowa gimnazjalistów nie zna nawet podstawowych modlitw, a 95% nie akceptuje nauki Kościoła o płciowości i małżeństwie. Jakże tu wymagać od nich znajomości Przykazań Bożych czy Kościelnych?
3) Granice "ekumenizmu"? Wszak poprzedni "wielki" pontyfikat pokazał nam (a zwłaszcza duchowieństwu), że pseudoekumeniczne szaleństwo zna jedną granicę. Granicą tą jest rok Pański 1962. Kto się doń cofnie, zostaje napiętnowany etykietką "trędowatego tradycjonalisty".